niedziela, 31 maja 2015

Rozdział 15 - pod rekinem i żurawiem

Zanim przeczytacie, od razu mówię, że przez następny tydzień mnie nie będzie, bo jadę na zieloną szkołę. Zacznę cokolwiek pisać prawdopodobnie dopiero po długim weekendzie.


-To jest bez sensu! - wybuchnął wreszcie Adam. Westchnęłam i oparłam się plecami o ścianę domku.
-Dlaczego? - zapytała Patrycja, krzyżując ręce na klatce piersiowej.
-Bo tu nie ma nigdzie ZOO! - wrzasnął Adam. Potarłam skronie. Od tej wymiany zdań zaczęła mnie boleć głowa. Zerknęłam na Julkę, która siedziała w kącie i śledziła przebieg "rozmowy". Nagle jej mina zmieniła się i mogłabym przysiąc, że wpadła na to samo co ja.
-STOP! - krzyknął Filip. Kompletnie zaskoczył Adama i Patrycję, którzy posłusznie zamilkli.
-Roztrząsanie przepowiedni i tak nic nam nie da. - powiedział spokojnie.
-Ale zaraz! - wtrąciła się Julia. - Ptak i rekin nie muszą oznaczać ZOO. Niedaleko naszej szkoły jest restauracja połączona ze sklepem, która nazywa się "Rekin na śniadanie, żuraw na kolację".
-Że co? - zapytali w tym samym momencie Filip, Patrycja i Piotrek.
-Wiem, durna nazwa. - wtrąciłam się - Ale nie zmienia to faktu, że mamy mało czasu i jedną propozycję.
-Okej. Zrobimy tak - odezwał się Piotrek. - Asia i Julka rozdzielą nasze bagaże między nas, Adam sprawdzi broń,a Filip i ja będziemy was ubezpieczać.
-A ja? - zapytała Patrycja.
-Eeem... - Piotrek wyglądał na trochę zbitego z tropu. Na pewno wcześniej już planował, co zrobimy. - Ty poprowadzisz nas tak, żebyśmy nie rzucali się w oczy. - wybrnął w końcu. Patryca zmarszczyła brwi, ale po chwili skinęła głową. Szybko streściłam jej drogę do sklepu i pomogłam siostrze przy bagażach. Pięć minut później wyruszyliśmy. Zbliżała się pora obiadu. Kiedy przechodziliśmy koło szkoły, uczniowie właśnie zaczęli wychodzić. Mgliście przypomniałam sobie swój plan lekcji.
-Julka? - zapytałam - Czy my właśnie nie skończyłybyśmy lekcji?
Siostra nie zdążyła mi odpowiedzieć, bo za nami rozległo się wołanie.
-Asia! Julka! Poczekajcie!
Podbiegł do nas Jeleń.
-Nie było was dziś w szkole. - powiedział szalenie inteligentnie. Potem rozejrzał się po naszej grupce.
-Kto to? - zapytał równocześnie z Piotrkiem.
-Jeleń, to są moi znajomi z... zajęć dodatkowych; Piotrek, Patrycja, Adam i Filip. A to jest Karol, kolega z klasy. - przedstawiłam ich sobie.
-Dlaczego was tak długo nie ma w szkole? I co tu robicie? - zapytał chłopak. Jęknęłam w duchu. Co ja niby miałam mu powiedzieć?
-Niedługo wyjeżdżamy na wymianę z dziećmi z Chin. Uczymy się trochę języka i przygotowujemy do wycieczki. - wyjaśniła chłopakowi Julia, a ja musiałam się bardzo powstrzymać, żeby nie zrobić zdumionej miny. Jednak Jeleń chyba to kupił.
-Gdzie teraz idziecie?
-Do "Rekina i żurawia" odpowiedział Adam, zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać.
-Super! - ucieszył się Karol - Idę z wami!
-Nie sądzę, żeby... - zaczęłam
-Kalol! Kalol! Mama czeka! - przybiegła do nas Iza, młodsza siostra Jelenia.
-Tak mi przykro... Może innym razem? - zapytałam.
-Niech będzie. - chłopak odszedł z siostrą. Odetchnęłam z ulgą.
-Okej, chodźmy! - mruknęłam. Po chwili stanęliśmy przed drzwiami sklepu. Szyld jak zwykle wyglądał obleśnie. Rekin pożerający żurawia nijak miał się do nazwy sklepu, ale klienci nie narzekali.
-Wchodzimy. - Patrycja pierwsza przekroczyła próg.
-W czym mogę pomóc? - zapytała nas sprzedawczyni. Zerknęłam na nią ze zdziwieniem.
-Nie ma pana Pike'a?
-Pan Pike jest na zwolnieniu, źle się poczuł. Co byście chcieli?
-Sześć bułek z konfiturami i coś do picia. - zamówiła Julka, a ja poprowadziłam drużynę do jednego ze stolików. Było tu ciemno i duszno. Wystrój wnętrza zawsze przywodził mi na myśl mieszkanie jakiejś wróżki; wszędzie koraliki, kadzidełka i te sprawy.
-Proszę. - Julka przyniosła nam bułki.
-A picie? - zapytałam, biorąc swoją.
-Pani zaraz doniesie. - podgryzaliśmy swoje wypieki. Rozejrzałam się dookoła.
-No i nie ma tu nikogo oprócz nas. Może mamy pójść na zaplecze? - zapytałam. Piotrek wzruszył ramionami. Chciał coś powiedzieć, ale właśnie w tej chwili zjawiła się sprzedawczyni.
-Proszę. Kakao na koszt firmy. - uśmiechnęła się lekko. Rozdała nam szklanki, ale zatrzymała się przy Filipie.
-Co to jest? - zapytała wskazując na jego podkoszulek. Z jej głosu zniknęła cała słodycz. Chłopak miał na sobie koszulkę z Obozu Herosów, ale było widać tylko kawałek napisu. Resztę zasłaniała bluza.
-Och, to jest fascynująca historia. - odezwał się Piotrek. - Widzi pani, mój kolega ostatnio był na szkolnej wycieczce w domu strachów. Jako, że przestraszył zarówno swoją klasę, jak i obsługę, podarowano mu w nagrodę breloczek i koszulkę z Obozu Halloween. - uśmiechnął się do ekspedientki. Ta spojrzała na niego podejrzliwie, ale odeszła. Powinniśmy zostać zawodowymi kłamcami. Wzięłam do ręki szklankę, ale zaraz ją puściłam. Kakao rozlało się po stole.
-Ej! - Julka i Patrycja, siedzące najbliżej mnie, gwałtownie wstały od stołu.
-Mój tata jest bogiem lekarzy. Nie specjalizuje się w tym tak jak Asklepios, ale niektóre talenty nam przekazuje, prawda? - zapytałam pozostałych. kiwnęli głowami.
-Na przykład leczymy herosów, wiemy co im jest. Jak również możemy rozpoznać niektóre trucizny. - dałam znak Julce, żeby dotknęła szklanki. Kiedy wykonała polecenie, zrobiła wielkie oczy.
-Ta trucizna nic by nie zrobiła śmiertelnikowi, ale podanie jej herosowi prowadzi w najlepszym razie do tygodniowego paraliżu. - powiedziała.
-Że co? - Adam wzdrygnął się i odsunął krzesło.
-Jeśli jednak nie zadziała się szybko, heros najprawdopodobniej umrze. - dokończyłam. - Ta sprzedawczyni wiedziała co robi.
-Czyli, że od początku wiedziała, kim jesteśmy? - zapytała Patrycja. Adam spojrzał na nią spode łba.
-Jest nas sześcioro, a do tego Piotrek jest synem Zeusa. Musiała się tylko upewnić. - warknął.
-Jak dobre jesteście z zakresu medycyny? - zapytał nas Filip. Zmarszczyłam brwi.
-Najlepsza jest Weronika. - odpowiedziałam, zgodnie z prawdą - ale każdy z nas trochę się na tym zna. Czasem się to przydaje.
-Hej? - Patrycja poklepała mnie w ramię - Nikogo tu nie ma. Może byśmy zerknęli na zaplecze?
-Świetny pomysł! - ucieszył się Piotrek, rad, że wreszcie przechodzimy do działania. Odszukaliśmy białe drzwi z napisem "drzwi służbowe".
-Skoro drzwi są służbowe, to podłoga nie? Możemy wejść? - zapytał Filip. Nie czekając na odpowiedź, otworzył kłódkę i wszedł do środka. Poszliśmy za nim. Znaleźliśmy się w długim, ciemnym tunelu. Potem prawie skręciłam sobie kostkę, próbując zejść po schodach.
-Niech ktoś poświeci! - poprosiłam. Nagle zrobiło się jasno. Piotrek trzymał w ręku jakąś kulę.
-Co to jest? - zapytałam zdumiona.
-Piorun w opakowaniu. - odpowiedział.
-Chodźcie! - Julka poszła przodem i teraz kucała przy barierce. Weszliśmy na metalowy pomost. Pod nami otwierała się wielka hala.
-Jak to się tu wzięło? - zapytałam, próbując przypomnieć sobie mapę miasta. Nie było tam miejsca na żadną taką halę!
-To jest większe od naszego bunkra! - mruknął Filip. Połowę pomieszczenia oświetlały żarówki, ale druga połowa ginęła w mroku. Na granicy światła coś się poruszało...

piątek, 22 maja 2015

Rozdział 14 - początek

-Szybciej! - powtarzał Piotrek po raz nie wiadomo który. Biegliśmy na złamanie karku przez miejski park. Oczywiście od razu po opuszczeniu granic obozu zaczęły się kłopoty. Argus prowadził furgonetkę jadąc zakosami, unikając zderzenia z samochodami i potworami zaledwie o włos. Wysadził nas w mieście, w którym mieszkałam, chociaż zupełnie nie mogłam zrozumieć, dlaczego tu. Jak tylko nasz transport zniknął za zakrętem opadły na nas jakieś latające "cosie". Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Było ich za dużo. Musieliśmy zostawić większość bagaży i uciekać. W parku znałam doskonałą kryjówkę, ale mogliśmy do niej nie dotrzeć. Adam się potknął o korzeń i zaklął. W trakcie minionej godziny przeklinał tak często, że chyba w końcu musiało mu zabraknąć nowych epitetów, ale na razie wciąż wymyślał coś nowego. Zauważyłam wejście do domku na drzewie (tak, a co?) i wskazałam w tamtą stronę. Przez chwilę zastanawiałam się, co widzą śmiertelnicy w ten zimny poranek. Dzieciaki ćwiczące do maratonu? Zabawę w berka? Moje rozmyślania przerwał ostry skrzek.
-Julka! - krzyknęłam. Zrozumiała i kiwnęła głową. Przyśpieszyła, wysuwając się kilka metrów do przodu, ja minimalnie zwolniłam. Julia zahamowała i przeturlała się, żeby złagodzić impet. Klęczała teraz przodem do nas i tego, co nas goniło. Wystrzeliła dwie strzały. Niestety w pośpiechu nie trafiła, ale monstra zwolniły. Przebiegając koło siostry, złapałam ją za ramiona. Pomogłam jej wstać. Po chwili dogoniłyśmy resztę. Szybko wspięłam się do domku na drzewie i zaczęłam szperać w kącie. Zawsze miałam tu paczuszkę, czy dwie. Szybko znalazłam to, o co mi chodziło i rozsypałam na podłodze tworząc nierówny okrąg. Wszyscy zgromadzili się w środku.
-Co to jest? - zapytał Filip, wskazując na proszek.
-Starte kwiaty lawendy i wiciokrzewu. Driady mówiły, że taka mieszanka odstrasza potwory, ale działa tylko wtedy, gdy jest świeża. Za jakieś półtorej godziny to przestanie działać - wskazałam na podłogę. - A tu mam jeszcze dwie porcje. Mamy najwyżej cztery i pół godziny, żeby coś wymyślić. Najlepiej, żeby to coś wiązało się z szybkim przemieszczaniem z miejsca na miejsce. - westchnęłam i usiadłam na podłodze. Domek był dość duży, wszyscy mieli wystarczająco dużo miejsca.
-Problemem jest nie tylko cel podróży. Nie mamy swoich bagaży, ambrozji, pieniędzy. - odezwała się Patrycja. Kiwnęłam głową. Nagle mnie olśniło. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałam?
-Przecież mieszkam niedaleko. U siebie mam prawie wszystko, czego potrzebujemy.
-Naprawdę? - zapytał Filip. Zauważyłam, że zawsze był sceptyczny.
-Możesz zbudować coś do odwrócenia uwagi? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie. Przytaknął.
-Na kiedy?
-Daj mi pół godziny i trochę drewna. - mruknął. Przyniosłam starą skrzynkę na owoce (nie miałam pojęcia, skąd się tam wzięła) i moją starą wędkę, na którą nigdy nic nie złowiłam. Nie wiedziałam, czego chłopak będzie potrzebował. Filip skinął głową i przystąpił do pracy. Oparłam się o ścianę i spojrzałam na towarzyszy podróży. Adam był wyraźnie znudzony, Pati zamyślona. Julka podchwyciła moje spojrzenie i skinęła głową.
-Nie mogę iść sama. - odezwałam się. - Zwykle na misję idą trzy osoby; chciałabym, żeby teraz też tak było.
-Pójdę z tobą. - odezwała się natychmiast Julka.
-Ja też. - dodali jednocześnie Piotrek i Patrycja, choć córka Ateny z lekkim opóźnieniem. Spojrzałam na nich zdziwiona, ale potem skinęłam głową.
-W tym czasie my pójdziemy rozstawić odstraszacze. - odezwał się Filip w imieniu pozostałej trójki.
-Jak to działa? - Adam wziął do ręki drewniany walec wielkości puszki coli.
-Nie.... dotykaj - jęknął Filip, gdy ze środka zaczął sączyć się fioletowy dym.
-Wyrzuć to! - krzyknęła Jula. Po chwili puszka wylądowała na trawie, dziesięć metrów od drzewa. Po kilku sekundach wybuchła.
-Więc tak to działa. - mruknęłam.
-Ten dym ma w sobie trochę tych twoich kwiatków - zaczął wyjaśniać Filip
-Ej! - zaprotestowałam - Były potrzebne!
-Wziąłem tylko trochę. W połączeniu z powietrzem, siarką i kilkoma innymi substancjami stworzyły mieszankę, która odwróci uwagę potworów; na jakieś pięć minut stracą węch. Rozmieścimy je w całym parku.
-Jak jakiś śmiertelnik się na nią natknie? - spytała Patrycja, stojąc w oknie i oglądając szczątki walca.
-Nic mu nie zrobi, może z wyjątkiem dzwonienia w uszach. Mam też coś takiego. - chłopak pokazał metalowy dysk.
-W tym jest skondensowana Mgła. Wystarczy nacisnąć po środku. Jednak nie wiem, czy to działa, więc użyjcie tego tylko w ostateczności. - rozdał nam po jednym. Podziękowałam skinieniem głowy. Byłam pod wrażeniem. Filip cały dzień tylko jęczał, ale gdy zlecono mu jakieś zadanie, wykonał je bez trudu, nawet lepiej niż potrzeba. Uśmiechnęłam się lekko.
-Dobra robota. - Piotrek poklepał kolegę po ramieniu. - Mamy coraz mniej czasu. Idziemy? - zwrócił się do mnie. W zamyśleniu pokiwałam głową. Zeszłam za Julką z drzewa i skierowałam się w stronę domu. Mijałam znajome budynki, ulice, sklepy... Jakby to wszystko wydarzyło się bardzo dawno temu. Doszłam do mojego domu. Właśnie zamierzałam otworzyć furtkę, ale zamarłam. O czymś zapomniałam. Przyjechała ciocia!
-Eee, lepiej będzie, jeśli na razie wejdę tam sama. Potem do mnie dołączycie, dobrze? - zapytałam, niepewnie patrząc w okna. Zgodzili się, choć Jula rzuciła mi pytające spojrzenie. Potrząsnęłam głową. Nie teraz.
-Idźcie za dom, zaraz was zawołam. - powiedziałam i podeszłam do drzwi. Zapukałam. Otworzyła mi mama.
-To ty? Ale przecież miałaś nie opuszczać obozu - zdziwiła się.
-Misja. - mruknęłam. - Co powiedziałaś cioci?
-Że wyjechałaś na wycieczkę klasową. - odpowiedziała mama, także zniżając głos.
-ASIA! Jak ja cię dawno nie widziałam! - ciocia Estie pojawiła się w korytarzu. Jęknęłam.
-Też się cieszę, że cię widzę. - usiłowałam się wyplątać z jej uścisku.
-Nie jesteś na wycieczce? - zapytała mnie ciocia.
-Eee, no właśnie jestem. Tylko zapomniałam czegoś ważnego... Nauczyciel czeka na mnie niedaleko... muszę się śpieszyć. - wydukałam i pobiegłam na górę, do swojego pokoju. Chochlik wygrzewał się na słońcu. Westchnęłam i zrzuciłam go z pudełka.
-Wybacz mały, potrzebuję tego. - powiedziałam w odpowiedzi na jego urażone miauknięcie. Wyjęłam z pudełka niezbędnik pierwszej pomocy herosa, dorzuciłam kilka batoników z ambrozji. Po namyśle wzięłam też sztylet. Odstawiłam pudełko na miejsce i sięgnęłam pod łóżko. Pudełko z podwójnym dnem. Pieniądze na ważne wydatki. To było bardzo ważne. Wzięłam wszystko i wepchnęłam do kieszeni. Otworzyłam okno i zerknęłam w dół.
-Nie mogę was wpuścić, zapomniałam, że ciocia przyjechała. - zawołałam cicho przepraszającym tonem.
-Ale mam to, po co przyszliśmy.
-Masz może jakieś owoce? - zapytał mnie Piotrek.
-Pewnie coś znajdę. Spotkajmy się przy najbliższej cukierni. Julka zna drogę. - powiedziałam i zamknęłam okno. Nie ma co, wspaniały początek misji. Zeszłam do kuchni.
-Mamo... Mogę wziąć owoce? - zapytałam widząc śliwki i brzoskwinie.
-Jasne, słoneczko.  uśmiechnęła się mama. Specjalnie tak dobrała słowa?
-Nie karmią cię na tej wycieczce? - spytała ciocia.
-Nie mają tam owoców. - ciocia zawsze mnie denerwowała, ale dziś była wyjątkowo dociekliwa, a ja wyjątkowo się śpieszyłam.
-To może zostaniesz na jakiś obiadek? - zaproponowała ciocia.
-NIE! To znaczy... muszę lecieć. - wybiegłam z domu zostawiając wszystko do wytłumaczenia mamie. Wybacz.
Z Julką i Piotrkiem spotkałam się w umówionym miejscu. Siostra przyglądała się przechodniom, chłopak ciastkom na wystawie.
-Musimy się zbierać. - powiedziałam, przerywając im to twórcze zajęcie.
Kiedy wreszcie znaleźliśmy się w domku na drzewie, reszty jeszcze nie było. Pozostało tylko na nich poczekać i wymyślić jakiś plan.

To koniec na dzisiaj. Przypominam, że jeśli chcecie zadać jakieś pytania, macie do dyspozycji komentarze tu i w zakładce "pytania od was". A oto obiecany autograf + srebrny liść dębu, którego szczerze mówiąc się nie spodziewałam :)

niedziela, 17 maja 2015

Spowiedź Asi

Asia: Ma być wierszowane?
Redaktor: Nie musi.
A: Uffff, bo nie mam weny.
R: Zamieniam się w słuch
A. Nadszedł weekend. Wolne. Nie ma nic do zrobienia poza jakąś nudną pracą domową i rozprawką na polski. W głowie pomysł na ten rozdział był już od dawna. Tylko usiąść i napisać. Ale niestety! Zachciało mi się jechać na Targi Książki! Zajęło mi to całą sobotę, a dziś jechałam do rodziny. Jednak myślę, że trochę odkupiłam winy, stojąc dość dłuuugo w kolejce po autograf Johna Flanagana. Wybaczycie mi?
R: No, nie wiem. To chyba zależy od tego, kiedy będzie następny rozdział.
A: Postaram się jak najszybciej. I obiecuję (ta osoba wie, że do niej mówię) że będzie on dłuższy od poprzedniego.
R: Teraz zamień słowa na czyny.
A: Biorę się do pracy.

*Takk musiałam sie pochwalić* :)

środa, 13 maja 2015

Rozdział 13 - misja

Przed przeczytaniem: Mam problemy z imionami. Może podacie mi jakieś pomysły? Nie muszą być polskie, tych mam już nadmiar :)
Wiem. Długo mi się zeszło, ale piszę jeszcze opowiadanie na konkurs. Mam nadzieję, że się wam spodoba.


Od razu, gdy się obudziłam, uświadomiłam sobie, że zaspałam. Na przeciwko mnie spała Julka. Oprócz nas, nie było tu żywej duszy (martwej chyba też nie).
-Julka! - potrząsnęłam siostrą. - Zaspałyśmy!
Zaspana otworzyła oczy.
-Cco?
-Nikt nas nie obudził, pewnie już skończyli śniadanie! - szybko się ubrałyśmy. (Może przemilczę moją próbę włożenia skarpetek na ręce). Gdy wyszłam z domku, stanęłam jak wryta. Cały obóz był... wymarły? Nie słyszałam żadnych dźwięków; nikt nie rozmawiał, nie szczękała broń, umilkły nawet ptaki. Ktoś klepnął mnie w ramię.
-Co tu się właściwie dzieje? - zapytała mnie Patrycja. Wzruszyłam ramionami.
-To jakaś nowa gra? - od strony jedynki przyszedł Piotrek.
-Wy też zaspaliście? - zapytała Julka. Przytaknęli.
-Może ich poszukamy? - zaproponowałam. Przecież wszyscy mieszkańcy nie mogli tak po prostu wyparować! Zaczęliśmy iść w stronę jadalni.
-Hej! Poczekajcie! - od strony piątki dobiegł nas jakiś głos. W naszą stronę biegł Adam. Po chwili dołączył też do niego Filip, syn Hefajstosa. Zdziwiona zerknęłam na wszystkich po kolei.
-Nikt nas nie obudził, teraz wszyscy zniknęli. O co tu chodzi?
Oczywiście nikt nie uraczył mnie odpowiedzią. Zaczęliśmy wspinać się na lekkie wzgórze, na którym znajdowała się jadalnia. Kiedy weszliśmy na szczyt, zamurowało mnie. Patrzyliśmy na cały obóz, który w milczeniu przyglądał się nam. Zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno nie mam skarpetek na rękach, albo czy nie jestem jeszcze w piżamie. W końcu Piotrek przełamał milczenie. Chrząknął i wystąpił do przodu.
-Co się tutaj dzieje? - zapytał, kierując pytanie do Chejrona.
-No cóż, chłopcze... Jakby to ująć... - szukał odpowiedniego słowa. Ale gdy ktoś już coś powiedział, wokół mnie rozbrzmiały szepty. Wywnioskowałam z tego jedno - Wyrocznia. Coś mi mówiło, że to nie będzie dobra wiadomość.
-Musicie wyruszyć na misję. - powiedział wreszcie Chejron, potwierdzając moje domysły.
-Co? Jak to? - Piotrek wyglądał na oszołomionego. Centaur skinął na Sebę.
-Dziś rano - zaczął nasz grupowy - jak zwykle wstaliśmy na śniadanie. Asia zwykle wstaje jako jedna z pierwszych, dlatego zdziwiło mnie, że jeszcze śpi. Ponadto ani jej, ani Julii nie udało nam się obudzić. W końcu, sporo spóźnieni, poszliśmy na śniadanie. Okazało się, że nie tylko my mamy taki problem. - wskazał na stoliki Ateny, Aresa, Zeusa i Hefajstosa. A potem... Zdarzyło się to.
-To? - zapytałam zdziwiona.
-Może będzie lepiej jak sama to usłyszysz. - do przodu wysunęła się Elizabeth. Wytrzeszczyłam oczy. Już dawno nie widziałam naszej wyroczni.
-Eee.. - mruknęłam. Elizabeth zamknęła oczy, wzięła głęboki wdech i zaczęła recytować:
"Ci, na których spłynął głęboki sen
Muszą wyruszyć lada dzień.
Uwolnią sprzymierzeńca od ptaka i rekina
Na małe dziecko wciąż czeka rodzina.
To, czego szukają, odnajdą pod ziemią
Gdzie małe kamienie bez przerwy się mienią.
Jedno nie dotrze do bezpiecznych bram
W okrągłej sali każdy sobie radzi sam."

Zamurowało mnie. Spojrzałam ze zdumieniem na otaczających mnie herosów.
-Sen... Dzieci Hypnosa? - zapytał z nadzieją Filip. Elizabeth pokręciła głową.
-Dziś tylko wy się spóźniliście na śniadanie. To jasne, że chodzi o was. Nie zdołałam wymyślić rozsądnej wymówki. To prawda, zawsze chciałam iść na misję, ale nie kiedy wszyscy są przymusowo zawożeni do obozu i nie wolno go opuszczać. Wszyscy myśleli o tym samym - to będzie misja samobójcza. Kiedy usiadłam na swoim miejscu przy stole, nie mogłam nic przełknąć. Wpatrywałam się w swój talerz. Niby nie miałam jeszcze czym się martwić. Jeszcze jestem bezpieczna. Ale jak długo to potrwa?
-Asiu! Julio! Wyruszacie za dwa dni. Dziś jest dzień wolny, ale jutro też jesteście zwolnieni z zajęć. Przygotujcie się dobrze do tej misji. Nie będzie łatwa. - Chejron odkłusował do swoich obowiązków. Jeśli miał mi poprawić humor, to raczej mu się nie udało. Teraz będę miała dwa razy więcej czasu, żeby popaść w depresję.
-Asia? Julka? Gracie? - nasze rodzeństwo już wstało od stołu. Paweł wymachiwał piłką do koszykówki. Wdzięczna wstałam od stołu.
-Jasne! - pobiegłam na boisko. Zebrała się tam już spora grupka gapiów. To dobrze. Będę miała jak najmniej czasu, żeby się zamartwiać.

sobota, 2 maja 2015

Rozdział 12 - ćwiczenia, ćwiczenia i jeszcze raz ćwiczenia

Obudziłam się bardzo wcześnie rano. Zmarszczyłam brwi, próbując sobie przypomnieć mój sen, ale po chwili uznałam, że to nie było nic istotnego. Usiadłam na łóżku. Słyszałam tylko równe oddechy rodzeństwa. Cicho się ubrałam i wyszłam na zewnątrz. Było chłodno, ale przyjemnie. Wiał lekki wiatr, więc włosy związałam w kucyk, żeby mi nie wpadały do oczu. Poszłam w stronę stajni. Byłam ciekawa, jak się czuje Karmel. Przechodząc obok Wielkiego Domu zmarszczyłam brwi. Byłam pewna, że kątem oka zauważyłam jakiś ruch na piętrze, ale to było niemożliwe. Pan D jeszcze nie wrócił, a Chejron spał na parterze. Nikt inny nie miał prawa bez pozwolenia tam wchodzić. Mimowolnie przyśpieszyłam kroku. Wchodząc do stajni usłyszałam ciche rżenie. Karmel stał w jednym ze środkowych boksów. Nieliczne pegazy lubiły spać w stajni, a Karmel do nich należał.
-Cześć, malutki. Jak tam? - uśmiechnęłam się lekko, gdy konik potrząsnął grzywą. Jego sierść lśniła, skrzydła były przytulone do boków. Jak zwykle przestępował z nogi na nogę.
-Nie wypuszczę cię. Jeszcze sobie dziś pobiegasz. - pogłaskałam go po pysku. Nie miałam tu nic do roboty, więc wyszłam z budynku. Słońce dopiero wstawało złocąc wodę i drzewa. Uśmiechnęłam się lekko. Dzień zapowiadał się znakomicie. Wróciłam do siódemki, gdzie już zaczynała się poranna krzątanina.
-Hej! - Seba uśmiechnął się na mój widok. - Jesteś gotowa na nasz mecz?
Chwilę trwało zanim sobie przypomniałam, że dziś przed śniadaniem mieliśmy rozegrać mecz. Seba, Wera i Diana na mnie, Julkę i bliźniaki. Zapowiadało się ciekawie. Nie odpowiadając na pytanie grupowego, zdjęłam piłkę ze schowka, zrzucając przy tym łuk Tymka.
-Sorki. - mruknęłam, ale chłopak wzruszył ramionami.
-Nic się nie stało. Chodźmy już! - jak każdy nie mógł się doczekać. Starając się robić jak najmniej hałasu, wyszliśmy na boisko do koszykówki. Zaczął się mecz. Po kilku minutach wreszcie dostałam piłkę. (to był chyba przypadek). Zaczęłam kozłować w stronę kosza, ale Seba zastąpił mi drogę. Nie przestając kozłować, oparłam jedną rękę na kolanie i spuściłam głowę.
-Co się stało? - zapytał chłopak.
-Jeszcze... nie... doszłam do siebie... - wydyszałam, po czym sprintem pobiegłam pod kosz. Zdobyłam punkt. Seba przez chwilę stał i się gapił.
-Ej! - zaprotestował, niestety po fakcie. W tym momencie usłyszeliśmy konchę. Remis.
Nie było już czasu, by się przebrać, więc pobiegliśmy na śniadanie w strojach do koszykówki. Dotarliśmy na miejsce jako ostatni domek. (Nawet dzieci Hypnosa już były)
-Niech zgadnę, remis? - zawołała ze śmiechem Patrycja. Wszyscy kiwnęli głowami. Kątem oka zauważyłam, że dzieci Hermesa zaczynają między sobą rozdawać pieniądze. Naprawdę robią zakłady na każdy mecz? Nałożyłam sobie kiść jasnych winogron i tosty. Wrzuciłam trochę do ognia. "Dla ciebie, tato. Mam nadzieję, że tam wszystko dobrze." Nie miałam ochoty na inne zwierzenia, choć mogłoby się trochę uzbierać. Jadłam powoli, co i raz odwracając się do rodzeństwa i znajomych. Dziś nasz stolik był najgłośniejszy.
-Moi drodzy! Czas się rozejść! - w pewnym momencie głos Chejrona przebił się przez ogólny gwar. Posłusznie odeszliśmy od stołów.
-Co teraz mamy? - spytała mnie Julia.
-Wf. - mruknęłam. Driady nie odpuszczały. Na samą myśl o lekcji bolały mnie nogi. Julka jęknęła. Nie spóźniłyśmy się na lekcje tylko dlatego, że musiałybyśmy biec więcej. Okazało się, że musimy przebiec pięć kółek WOKÓŁ obozu. Z ponurą miną zajęłam miejsce na linii startu, zaraz obok Patrycji, córki Ateny. Driady dały sygnał do startu, po czym same pobiegły do przodu. Z lekkim opóźnieniem wystartowałam. Z trudem dogoniłam Różę. Teraz tylko musiałam trzymać jej tempo. Rzecz niewykonalna. Trochę (z dużym naciskiem na trochę) później padłam bez tchu na trawę. Już zapomniałam jak to jest mieć prawdziwy wf. Po krótkim odpoczynku poszliśmy do kolejnych zajęć.

Śniadanie, zajęcia, obiad, zajęcia, kolacja, ognisko. Dni zlały się w jeden. Upłynął już tydzień od przymusowej wycieczki do obozu, ćwiczenia fizyczne i treningi walki wykańczały każdego, Chejron popadał w odrętwienie. Wczoraj w nocy do obozu przybyli dwaj nowi herosi. Nie byli braćmi, ale łączyła ich przyjaźń. Byli przytomni i wymagali natychmiastowego leczenia, tak jak satyr, który ich znalazł. Jeden z chłopaków był synem Aresa, drugi - Dionizosa. Seba wyznaczył Julkę i Werę, aby się nimi zajęły. Julka za nic w świecie nie chciała tego zrobić. Patrzyłam na nią, ciekawa co z tego wyjdzie. Chociaż moja siostra miała miała talent do leczenia, nienawidziła się opiekować innymi. W końcu Weronice udało się ją przekonać. Julka szła jak na samobójczą misję. Kiedy przechodziła obok mnie, wyszczerzyłam zęby w uśmiechu. Odpowiedziała mi oskarżycielskim spojrzeniem, ale potem uśmiechnęła się lekko.
-Zajrzę do ciebie po południu. - obiecałam. Kiwnęła głową.
-No, a teraz idziemy na lekcję szermierki! - oznajmił Seba, siląc się na wesołość. Tymek jęknął.
-Wszyscy?
-Bez wyjątku.
-Przecież ja nie umiem walczyć mieczem. - zrzędził Tymek, wlokąc się za bratem.
-Tymoteusz! - zgromił go Seba. Wszyscy przystanęli. Na Tymka nigdy nie mówiło się jego pełnym imieniem, którego nienawidził. Tym bardziej, nie mówił tak Seba.
-Seba... Wszystko w porządku? - zapytała Diana.
-Jasne, że tak. - warknął chłopak, przyśpieszając kroku. Dogoniłam siostrę.
-On się chyba przepracowuje. - mruknęłam.
-Jak każdy grupowy. Wiesz, ile oni mają obowiązków? - westchnęła Diana.
-Lepiej po prostu znośmy jego humory.
Humory Seby znosiliśmy przez cały dzień, w południe miałam ochotę nadziać go na jedną z moich strzał. Kiedy tylko mogłam, wymknęłam się do Juli.
-I co? - zapytałam.
-Śpią. Na szczęście. Zabierz mnie stąd! - jęknęła. Uśmiechnęłam się lekko.
-Nie chciałabyś tego, gdybyś wiedziała, co robi Seba.
-A co robi?
-Ostatnio? Wrzeszczał na drzewo, które mu zasłaniało W LESIE widok.
-Chyba rzeczywiście jest na skraju załamania nerwowego.
-Jak wszyscy.
Popołudnie upłynęło mi na pomaganiu Julce i Weronice, a w przerwach - driadom. Pod wieczór słaniałam się ze zmęczenia, dlatego niezmiernie ucieszyła mnie wiadomość, że jutro cały dzień mamy wolne. Chejron widocznie też miał już dość. Po ominięciu pułapki dzieci Aresa, które ostatnio zrobiły się jeszcze bardziej wredne i skore do kłótni, poszłam do domku i wyciągnęłam się w miękkim łóżku. Chyba jeszcze nigdy nie byłam tak zmęczona.